Po zeszłorocznej Transylwanii Paweł zdecydował się wystartować w pierwszym maratonie górskim. Szukając zawodów zależało nam, żeby termin wyjazdu przypadał przed zasadniczym sezonem wakacyjnym. Znaleźliśmy festiwal biegowy Trail de Haute Provance w południowej Francji. W okolicach lutego zarezerwowaliśmy kemping w miejscowości Forcalquier, w której to na przełomie maja i czerwca odbywały się zawody.
W sumie przez tydzień zrobiliśmy ponad 3500 km przez Czechy, Austrię, Włochy, Francję i powrót przez Włochy, Austrię i Słowację. Był to pierwszy wyjazd naszym nowym piesowozem. Dotychczas jeździliśmy Oplem Vivaro, który dzielnie nam służył przez kilka dobrych lat, lecz postanowiliśmy, że jednak chcemy móc spać w samochodzie w każdych warunkach, więc czas przesiąść się docelowo do kampera. Wybór następcy Vivaro padł na Opla Movano, wyższego i dłuższego (L3H2), co umożliwia komfortowe poruszanie się w pozycji wyprostowanej wewnątrz auta, a docelowo planujemy zrobić jeszcze modułową zabudowę ze wszystkimi bajerami typu zlew i lodówka Teraz zabudowa została zrobiona tak, aby przetestować warunki bytowe i transportowe nasze i psiurów – Paweł zrobił więc dwa boksy dla psów, na których było nasze spanie.
Z kwestii organizacyjnych; w Czechach i Austrii należy wykupić winietę na autostrady, we Włoszech i Francji płaci się za konkretne jej odcinki, a na Słowacji opłaca się papierową winietę. Ceny paliwa (diesel) wahają się w tych wszystkich krajach od ok. 1,2 EUR/l. (Słowacja) do 1,9 EUR/l. (Włochy).
Spaliśmy na kempingach, zaopatrzeni we własne jedzonko (wege-weki) kupowaliśmy na miejscu jedynie pieczywo (ach te bagietki!) i warzywa (mmm, te pomidory!).
Wystartowaliśmy 27.05.2019 z Katowic, udaliśmy się przez Czechy, Austrię do Włoch, by na kempingu nad Jeziorem Garda spędzić pierwszą noc. Z kempingiem kontaktowałam się przed przyjazdem, lecz z racji na krótki, jednodniowy pobyt, nie można było dokonać rezerwacji. Był to jeszcze jednak „niski sezon” i bez problemu ulokowaliśmy się naszym busem. Kemping Al lago, znajduje się w miejscowości Riva del Garda, na północy jeziora i jego głównym atutem jest to, że można z niego wyjść praktycznie nad samo jezioro. Pobyt (miejsce standardowe, 2 os. dorosłe, 2 psy plus podatek) wyniósł nas 39,4 EUR. Al lago to mały kemping, a do tego hotel z restauracją. Standard jest ok, co prawda w szczycie sezonu jeden węzeł sanitarny może być zapchany. Ok 100 m. od kempingu znajduje się supermarket Coop, gdzie można kupić pieczywo. Wieczorny spacer nad jeziorem był bardzo przyjemny, było dość chłodno i co chwilę kropiło więc pichciliśmy wewnątrz samochodu.
Następnego dnia, 28.05., gdy Paweł poszedł zrobić trening biegowy, ja z psami zrobiłam dłuższy spacer, lecz na ścieżkach otaczających jezioro zaczęło się już robić tłoczno – mnóstwo spacerowiczów z psami, biegaczy i wycieczki szkolne, więc dość szybko odbiliśmy do miasteczka. W sezonie trzeba się liczyć ze ściskiem, gdyż jest to miejsce oblegane przez fanów sportów wodnych, wspinaczy, rowerzystów i ogólnie turystów z całego świata. Miasteczka nad Gardą mają przyjemny charakter, niemalże nadmorski. Są pięknie wkomponowane w linię brzegową, a otaczające je góry wyglądają niemal jakby miały się zaraz przewrócić.
Po śniadaniu ruszyliśmy z Riva del Garda na południe jeziora, do starego miasteczka Sirmione, które Paweł koniecznie chciał mi pokazać. Słońce wyszło już zza chmur, temperatura rosła jak szalona, ale stwierdziliśmy, że pewnie już nie będzie okazji, żeby ponownie tam przyjechać więc zaparkowaliśmy (na miejscu dla kamperów) na jednym z płatnych parkingów i poszliśmy w stronę centro storico. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że jeszcze kilkanaście lat temu ta mało znana miejscówka, okazała się przyciągać obecnie tłumy turystów, którzy przybywają własnymi samochodami, jak i autobusami wycieczkowymi – och, był to kawał socjalizacji dla naszych piesków! Wąskie uliczki, zapełnione przez turystów wybierających lody, roześmiane dzieciaki, sporo ludzi z małymi psami… Udało się jednak przemknąć w stronę mniej obleganych uliczek i zejść nad jezioro, aby psy mogły się schłodzić.
Z Sirmione ustawiliśmy w GPS nasz cel główny, czyli Forcalquier w Prowansji. Czekała nas ok 7h godzinna droga, która wiodła najpierw przez mocno oblegane autostrady włoskie, by następnie, za Turynem zacząć wspinaczkę na przełęcz oddzielającą Włochy i Francję. Droga, choć mocno męcząca owocowała w zapierające dech w piersiach widoki wspaniałych alpejskich trzy i czterotysięczników.
Trochę po 23:00 dotarliśmy do kempingu Forcalquier. Czekał na nas zaspany właściciel Yann, który wskazał nam miejsce na pierwszą noc. Poszliśmy na spacer rozprostować kości, zjedliśmy jakąś zupę i padliśmy. Kolejnego dnia, 29.05., udało nam się przeparkować w odizolowane, ocienione miejsce, które okazało się w kolejnych dniach zbawienne ze względu na nadchodzące upały. Kemping jest dość duży, ładnie zalesiony i co najważniejsze, oddalony o zaledwie 5 min piechotą od miasteczka. Poza miejscami na namioty czy kampery są tu również do wynajęcia małe piętrowe, jak i duże namioty z dwoma pomieszczeniami oraz mobilehome’y. Kemping ma kilka węzłów sanitarnych, restaurację, plac zabaw i basen z podgrzewaną wodą. Dobrze, że zarezerwowałam pobyt ze sporym wyprzedzeniem, bo okazało się, że mnóstwo osób przyjechało na zawody i w sam ich weekend praktycznie nie było wolnych miejsc.
Po drugim dniu spędzonym w drodze postanowiliśmy się nie ruszać samochodem. Na poranny spacer wybraliśmy się do miasteczka i odkryliśmy (czynne od 6:00) dwie urocze piekarenki. Kupiliśmy bagietki i croissanty (po 2 szt. to koszt ok. 4 EUR). Po południu zeksplorowaliśmy cytadelę i większość urokliwych wąskich uliczek Forcalquier. Miasteczko jest bardzo przyjemne, ludzie sympatyczni, tempo życia lekko rozleniwione, jak we Włoszech. Trzeba jedynie uważać na wylegujące się na słońcu koty, które na widok naszych psów, nawet nie planowały się ruszyć, pomimo, że je próbowaliśmy ostrzec, że się zbliżamy.
30.05. wybraliśmy się na wycieczkę do Orange i do Awignionu (ok.1,5h w jedną stronę). W pierwszym znajdziecie świetnie zachowany rzymski teatr z 27 r., w którym odbywają się koncerty, a w drugim, w „mieście papieży”, można szwendać się godzinami po otoczonym murem starym mieście. Z racji, że w ciągu dwóch dni temperatura około południa robiła się porażająca, przeszliśmy dość szybkim tempem przez główne punkty na mapie atrakcji i wróciliśmy do naszej oazy zieleni.
Ostatni dzień przed zawodami Pawła, 31.05. postanowiliśmy odwiedzić jedno z najbardziej malowniczych miejsc tej części Francji – przełomy Verdon (ok. 1h drogi). Rzeka wdarła się tu w skały tworząc niesamowity kanion, który jest znaną miejscówką dla wspinaczy oraz dla fanów turystyki wodnej – można do kanionu wpłynąć rowerami wodnymi, a rozlewające się u jego podnóży jezioro przypomina lagunę, wokół której organizuje się pikniki. Wjechaliśmy najpierw za drogowskazami Gorges du Verdon by zobaczyć kanion z góry, a następnie zjechaliśmy nad jezioro, żeby schłodzić pieski i „pomoczyć nogi” 😉
Po powrocie wjechaliśmy do naszego miasteczka, żeby odebrać pakiet startowy na zawody Pawła. Okazało się, że w międzyczasie na dużym terenie parkingów powstało swoiste miasteczko zawodów, z atrakcjami dla dzieci, sklepikami i wszelkimi informacjami na temat biegów. Po odstaniu chwili w kolejce do dystansu maratonu, odebraliśmy numer i pojechaliśmy na kemping pakować Pawła na wyścig.
1.06.2019, pobudka o 4:30, spacer z psami, toaleta, szybka owsianka i o 5:30 poszliśmy do centrum miasteczka na autobus Pawła, który o 6:00 zawiózł go do sąsiedniej miejscowości, z której startował. Ja, w czasie jak Paweł zmagał się z kilometrami, żarem i przewyższeniami, wybrałam się z pieskami na spacer, który ostatecznie skróciłam ze względu na temperaturę i czytałam w oczekiwaniu na wieści od mojego biegacza. Po kilku godzinach dostałam informację, że mogę się zbierać na metę. Pieski poszły do boksów z pysznymi rogami, żeby miały zajęcie, a ja ruszyłam do miasteczka. Po sporych przygodach (relacja tutaj: https://www.facebook.com/fundacjawoodrun/videos/680480629073727/) Paweł dotarł i mogliśmy wrócić na kemping i świętować ukończony bieg.
[Pobyt na kempingu Forcalquier kosztował nas (1 noc w niskim sezonie 16 EUR, 4 w średnim po 23 EUR, 2 os. dorosłe, dwa psy po 2,4 EUR, podatek 0,5 EUR/os. i dostęp do elektryczności 5,5 EUR) w sumie 176,5 EUR.]
Kolejnego dnia 02.06. zaczęliśmy drogę powrotną do domu. Nocleg zaplanowaliśmy nad kolejnym włoskim jeziorem – Lago Maggiore, tuż przy granicy ze Szwajcarią. Porównując ceny w internecie wybraliśmy kemping Lido Toce w miejscowości Verbania (a właściwie tuż przed nią). To dość mały, rodzinny kemping graniczący z jeziorem malutką plażą. Od strony wjazdu, są jednak trasy spacerowe, którymi można wędrować do okolicznych miasteczek. Minus, to dość ruchliwa droga, przylegająca do ścieżek i naloty komarów, które w związku z wysokim poziomem wody i nagłym ociepleniem postanowiły nas zjeść żywcem. Z planowanego postoju na 3 noce, zostaliśmy tylko dwie, bo zarówno moskity jak i upał zaczęły nas już porządnie męczyć.
3.06. pojechaliśmy do oddalonej o 1,5h drogi doliny Macugnaga prowadzącej pod majestatyczny masyw Monte Rosa ze szczytami sięgającymi 4634 m.n.p.m.! Początkowo mieliśmy plan tam pobiegać, licząc, że w pobliżu lodowca temperatura powinna być już przyjemna, jednak okazało się, że nawet na wysokości 1400 m.n.p.m. wciąż jest skwar. Paweł postanowił więc potruchtać jako rozbieganie po zawodach, a ja szłam z psami.
Widoki były przepiękne! Z każdej strony jest się otoczonym ośnieżonymi szczytami, co chwilę ze skał wybijają wodospady – totalnie nasz klimat! Gdyby tylko jeszcze temperatura była do życia… Ja doszłam do Alpe Burki (1581 m.n.p.m.) i schowałam się z psami w cieniu, a Paweł dobiegł do granicy lodowca Belvedere (1912 m.n.p.m.). Po szybkiej przekąsce wróciliśmy do busa i na nasz kemping. Ostatni wieczór uczciliśmy włoską pizzą i winkiem w pobliskiej restauracji (2 nakrycia, 2 pizze, 2 desery, woda mineralna i wino = 46,5 EUR). Za kemping (2 noce, 2 os. dorosłe, 2 psy, podatek) zapłaciliśmy 50 EUR.
Podsumowując nasz dość krótki wyjazd, udało nam się zobaczyć sporo ładnych miejsc, ale nie ukrywam, że droga zajmująca ok 20h w jedną stronę była męcząca. Nasza metoda na sprawne pokonywanie takich dystansów to kierowanie na zmianę. Zatrzymujemy się co 3h na rozprostowanie kości, krótką przerwę, siku i napojenie psów. Co więcej myśleliśmy, że początek czerwca będzie dla nas bardziej łaskawy temperaturowo… Liczyliśmy na dwadzieścia kilka, a nie trzydzieści stopni. Co prawda pierwsze dwie noce we Francji było rześko! Spaliśmy przykryci dodatkowym śpiworem, później temperatura jakby z każdym dniem zaczęła jednak rosnąć. Jeżeli więc planujecie wyprawę do Francji z psami, polecamy zdecydowanie chłodniejszy okres – wczesną wiosnę, lub późną jesień. Nad włoskimi jeziorami nie będzie wtedy też takiej ilości turystów i komarów 😉 Kolejne wycieczki planujemy na pewno również w góry, ale po tej wyprawie marzy nam się Islandia 😛
Tu krótki filmik psiowy z wyjazdu: https://www.facebook.com/MyPsubraty/videos/454857512009657/
A tu relacja z pobytu biegowego i zawodów:
Tekst, foto Anna Makuch 2019 ( jalowcowka.pl )
More from W wolnym czasie z psem
Turyści z psami będą mogli zwiedzać niektóre zabytki w Grecji
Greckie Ministerstwo Kultury i Sportu wyraziło zgodę na zwiedzanie około 120 zabytków i stanowisk archeologicznych turystom z psami. Dotychczas wstęp …
Bieszczadzki Park Narodowy częściowo dostępny dla turystów z psami
W nowym roku mamy dobre wiadomości dla turystów z psami, którzy wybierają się do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Park udostępnił kilka …